Armada 2011 na Jamboree - łódzkie łodzie dotarły na Sund
Data 23.07.2011, 15:00:00 | Temat: Seascouts
Załodze DUNAJCA (czyli naszej) udało sie wyjść z portu w Gdańsku prawie zgodnie z planem. Prawie, bo w optymistycznych przewidywaniach jacht miał ruszyć we wtorek o 1800 - ostatecznie z powodu opóźnienia pociągu oraz konieczności uzupełnienia zapasów wyżywienia wyszliśmy na wodę kilkanaście minut przed trzecią w nocy.
Przepłynięcie Zatoki Gdańskiej nie zajęło dużo czasu - za Helem ruszyliśmy w kierunku Władysławowa, a później na zachód wzdłuż polskiego wybrzeża. Niezbyt silny wiatr z północnego-wschodu i stosunkowo niska fala stworzyły świetne warunki do rekreacyjnej żeglugi baksztagowej, mimo tego u części z nas pojawiły się problemy związane z chorobą morską. Udało nam się to przeżyć jedząc przez dwa dni sucharki i ryż z gotowanym jabłkiem.
Następnego dnia przed południem, gdy wygodnie rozwieszeni na relingach delektowaliśmy się widokiem falującej wody, kapitan Wiktor z rosnącym niepokojem przeprowadzał inwentaryzację naszych zapasów żywieniowych. Problemy zaczęły się przy pierwszym parzeniu herbaty - właśnie wtedy dowiedzieliśmy się, że SAGA w żadnym razie nie zasługuje na to miano. W stronę pozostającej jeszcze w Gdańsku załogi JOSEPHA CONRADA (a konkretnie jego kapitana) poszły w eterze rozpaczliwe wołania o uzupełnienie tego niewątpliwego braku - na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Wraz z zapewnieniem, że PanWac uratował Wiktora nabywając wystarczający zapas wysokogatunkowej "tea" przyszła sugestia dokładnego sprawdzenia całego zapasu gulaszu, przygotowanego przez kilka druhen specjalnie na ten rejs. Uwaga była trafna - tak samo, jak i na "Józku" nasz gulasz też zaczął żyć własnym życiem szukając okazji wyjścia ze słoików (i jachtu). Kontakt urwał się około 1100, gdy JOSEPH CONRAD opuścił marinę na Motławie.
Większość naszej trasy przebiegła tak, jak ją zaplanowano wcześniej. Jedynie za Bornholmem, kiedy ukazały się większe fale w oczach niektórych pojawiło się trochę strachu, ale i tak nikt nie narzekał. W czwartek wieczorem dotarliśmy do Falsterbo , gdzie przestaliśmy noc, by nieco po południu w piątek wpłynąć do mariny Svanemøllen havn w Kopenhadze. Niewielki problem pojawił się w chwili, kiedy okazało się, że wszystkie materace i ubrania są przemoczone, a woda pojawiła się nawet w "jaskółkach". Cóż - takie uroki drewnianego jachtu - mimo wszystko nadal staramy się zachować optymizm, w końcu przed nami jeszcze kilka dni żeglugi.
Natalia Hamernik
Wyjście z portu Josepha Conrada znacznie się opóźniło. Udało nam się wypłynąć dopiero koło jedenastej przed południem, kiedy wreszcie przestał padać deszcz, a jacht został zaształowany i sprawdzony przed podróżą. W stosunku do tego, co działo się później, wyjście z portu było proste - dopiero na morzu niektóre rzeczy nabierają innego znaczenia. Na przykład zastosowanie aparatu gębowego - wszyscy wiedzą, że można nim mówić, Neptun wie, jak przy jego pomocy z ludzi wydobyć wszystkie wartości... "odżywcze".
Tuż za główkami portu wiatr i deszcz pierwszy raz dały się nam we znaki. Na razie krótko - później na kilka godzin trochę się rozpogodziło - ale po czasie uzmysłowiliśmy sobie, że to była zapowiedź niespodzianki przyszykowanej dla nas przez Bałtyk. Nie da się ukryć, że ten rejs dał nam odczuć smak twardego żeglarskiego życia - najbliższe dni naznaczone były słowami znanej szanty "Przechyły".
Wiatr na zatoce nie chciał nam sprzyjać. Odkręcił na północny wschód, zmuszając nas do wielogodzinnego halsowania. Dopiero po minięciu Helu i ustawieniu kursu na Władysławowo nasz jacht rozwinął skrzydła i pokazał, na co go stać. Do północy płynęliśmy pełnym półwiatrem, rozwijając zawrotną średnią prędkość 7,5 węzła. Wiatr nie był silny, jednak fala powoli zaczęła rosnąć, wywołując u prawie wszystkich (z wyjątkiem kapitana) nieodpartą chęć zajęcia miejsca przy relingu (ZGON = Załoga Gnająca Od Nawietrznej... do zawietrznej). O północy PanWac zmienił się na wachcie z Darkiem - wydał zalecenie utrzymania obecnego kierunku marszu jeszcze przez godzinę, a potem zmiany kursu na zachodni i znikł w swojej koi. Kilka godzin później ponownie wychynął na pokład. Sprawdził kurs - szliśmy na zachód... od kilku minut, tak jakoś wyszło. Wiatr przybrał na sile (wiała już "szóstka") fala wyraźnie urosła - bliżej Szwecji pogoda się psuła, co wyraźnie źle działało na humor kapitana. Kiedy dał tego wyraz w długim wywodzie na temat wyższości żeglugi pół wiatrowej przy łagodnych wiatrach nad rajdem pod fale w tak paskudnych warunkach, ktoś go zapytał "Ale... gdzie my jesteśmy?" - to załamało go ostatecznie. Spełzliśmy pod pokład z trudem docierając do koi...
Niedługo potem zaczęła spadać widoczność - weszliśmy w mgłę. Na pokładzie zapadła decyzja - płyniemy na południowy zachód, aby uciec z mgły, ominąć Bornholm od południa i w razie potrzeby mieć po drodze 2 porty schronienia. Dodatkowo wyspa miała pomóc w zrzuceniu lub redukcji żagli, gdyby warunki jeszcze się pogorszyły - dawała nadzieję na mniejsze fale i nieco słabszy wiatr. Około 1900 w pełnym baksztagu strawersowaliśmy Nexo, a potem południowy cypel Bornholmu. Wiatr zelżał i nieznacznie zmienił kierunek, fale zmalały.
Na wysokość Rønne dotarliśmy w niewiele ponad dwie godziny - nasz jacht przeszedł wszelkie oczekiwania, chwilowo osiągając prędkość ponad 10,5 węzła. Wtedy pojawiło się hasło... ...zęza - to słowo zostanie na trwałe w pamięci załogi JOSEPHA CONRADA. Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie. Podsłuchaliśmy rozmowę dwóch oficerów wachtowych: - Psssst...słyszysz to? - Ale co? - Coś dziwnie chlupie. - Myślałam, że mi się to śniło... -... to zęza! ...i wtedy zaczęła się "zabawa". Kolejne wachty bardzo szybko zaznajamiały się z obsługą pompy, przez co sytuacja została opanowana i magiczne "chlupanie" zniknęło...na jakiś czas. Ruszyliśmy na zachód najostrzej, jak się da, przecinając po drodze tory na zachód od Rønne. Fala znów urosla, wiatr stężał - JOSEPH zaczął biec po falach, ciężko kładąc się na burtę. Przy jednym z przechyłów spod podłóg wysoko na boazerię wybiła woda - zęza ponownie była pełna. Skończyła się zabawa - kapitan zagonił nas do pomp. Powstało w tym czasie bardzo wiele piosenek opisujących sytuację i zagrzewających dzielnych pompujących do wytrwania pod pokładem. Sami nie mogliśmy się nadziwić, jak wiele pieśni można ułożyć o zęzie.
Jacht ustawiono pod wiatr - jedna z wacht zrzuciła grota w celu zapobieżeniu dalszym mocnym przechyłom. W kabinie nawigacyjnej intensywnie przeglądano locje i mapy, szukając najbliższego portu schronienia, w celu zdiagnozowania ewentualnej usterki. Po namyśle zrezygnowano z przystani wyspy Moon i wybrano Trelleborg - był jedyne 4 godziny drogi od nas. Załoga bardzo entuzjastycznie zareagowała na wieść o bliskim położeniu portu. Jeszcze większą radość wywołała nagła zmiana pogody - po dwóch godzinach wiatr zmalał do "trójki", fala opadła. Kolejna narada w nawigacyjnej i zmiana kursu - płyniemy do Kopenhagi, w tej sytuacji nie odpuszczamy. Zanim s/y JOSEPH CONRAD wpłynął do Kopenhagi cała załoga sklarowała żagle, w kambuzie gotowała się już pyszna zupa jarzynowa, a kapitan spokojnie popijał kawę z mlekiem... bez cukru (zgodnie z jego starym zwyczajem: "Wszystko się zmienia, a kapitan nie").
Przy wejściu do mariny na pirsie witała nas załoga DUNAJCA w otoczeniu kilkudziesięciu skautów. Wskazano nam miejsce postoju, zaoferowano pomoc przy podawaniu cum. Sklarowaliśmy jacht i... padliśmy w koje. W nocy niektórym z nas Kopenhaga odsłoniła swoje drugie oblicze - dla mnie, Sylwi i Agnieszki wyzwaniem okazało się otwarcie drzwi, które postanowiły nie wypuścić nas z łazienki. Nie wiadomo czy była to wina klamki, portowej karty, czy też naszego nierozgarnięcia, ale.. uwięzienie w kabinie prysznicowej na około trzy godziny można uznać za swoisty rekord.
A dziś od rana gramy ze skautami i planujemy kolejne dni wspólnej żeglugi.
Bianka Sieredzińska, Agnieszka Szuba (PanWac próbował też pisać, ale w końcu dostał po łapach)