Tagi
armada chorągiew CWM CWM ZHP w Gdyni drużyna drużyny festiwal Gdynia harcerze instruktorzy jacht jachty Jamboree kadry KHDWiŻ konferencja kurs kursy morze mundury muzyka narada patenty pilot polesie prawo projekt PZŻ regaty rejs rejsy rozporządzenie s/y ZAWISZA CZARNY s/y ZJAWA skauci specjalności sport spotkanie stopnie szantowiązałka szanty szkolenie Teliga warsztaty wodniacy wyprawa zhp zlot łódź żeglarstwo

Armada 2011 na Jamboree - łódzkie łodzie dotarły na Sund

23.07.2011, 15:00:00 (2093 odsłon) Więcej wpisów tego autora

Dunajec w drodzeZałodze DUNAJCA (czyli naszej) udało sie wyjść z portu w Gdańsku prawie zgodnie z planem. Prawie, bo w optymistycznych przewidywaniach jacht miał ruszyć we wtorek o 1800 - ostatecznie z powodu opóźnienia pociągu oraz konieczności uzupełnienia zapasów wyżywienia wyszliśmy na wodę kilkanaście minut przed trzecią w nocy. 

 

Przepłynięcie Zatoki Gdańskiej nie zajęło dużo czasu - za Helem ruszyliśmy w kierunku Władysławowa, a później na zachód wzdłuż polskiego wybrzeża. Niezbyt silny wiatr z północnego-wschodu i stosunkowo niska fala stworzyły świetne warunki do rekreacyjnej żeglugi baksztagowej, mimo tego u części z nas pojawiły się problemy związane z chorobą morską. Udało nam się to przeżyć jedząc przez dwa dni sucharki i ryż z gotowanym jabłkiem.



Następnego dnia przed południem, gdy wygodnie rozwieszeni na relingach delektowaliśmy się widokiem falującej wody, kapitan Wiktor z rosnącym niepokojem przeprowadzał inwentaryzację naszych zapasów żywieniowych. Problemy zaczęły się przy pierwszym parzeniu herbaty - właśnie wtedy dowiedzieliśmy się, że SAGA w żadnym razie nie zasługuje na to miano. W stronę pozostającej jeszcze w Gdańsku załogi JOSEPHA CONRADA (a konkretnie jego kapitana) poszły w eterze rozpaczliwe wołania o uzupełnienie tego niewątpliwego braku - na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Wraz z zapewnieniem, że PanWac uratował Wiktora nabywając wystarczający zapas wysokogatunkowej "tea" przyszła sugestia dokładnego sprawdzenia całego zapasu gulaszu, przygotowanego przez kilka druhen specjalnie na ten rejs. Uwaga była trafna - tak samo, jak i na "Józku" nasz gulasz też zaczął żyć własnym życiem szukając okazji wyjścia ze słoików (i jachtu). Kontakt urwał się około 1100, gdy JOSEPH CONRAD opuścił marinę na Motławie.

 

Dunajec w drodzeArmada 2011 - norweskie jachty w Kopenhadzes/y Dunajec

Większość naszej trasy przebiegła tak, jak ją zaplanowano wcześniej. Jedynie za Bornholmem, kiedy ukazały się większe fale w oczach niektórych pojawiło się trochę strachu, ale i tak nikt nie narzekał. W czwartek wieczorem dotarliśmy do Falsterbo , gdzie przestaliśmy noc, by nieco po południu w piątek wpłynąć do mariny Svanemøllen havn w Kopenhadze.
Niewielki problem pojawił się w chwili, kiedy okazało się, że wszystkie materace i ubrania są przemoczone, a woda pojawiła się nawet w "jaskółkach". Cóż - takie uroki drewnianego jachtu - mimo wszystko nadal staramy się zachować optymizm, w końcu przed nami jeszcze kilka dni żeglugi.

Natalia Hamernik

 

 

Wyjście z portu Josepha Conrada znacznie się opóźniło. Udało nam się wypłynąć dopiero koło jedenastej przed południem, kiedy wreszcie przestał padać deszcz, a jacht został zaształowany i sprawdzony przed podróżą. W stosunku do tego, co działo się później, wyjście z portu było proste - dopiero na morzu niektóre rzeczy nabierają innego znaczenia. Na przykład zastosowanie aparatu gębowego - wszyscy wiedzą, że można nim mówić, Neptun wie, jak przy jego pomocy z ludzi wydobyć wszystkie wartości... "odżywcze".

Tuż za główkami portu wiatr i deszcz pierwszy raz dały się nam we znaki. Na razie krótko - później na kilka godzin trochę się rozpogodziło - ale po czasie uzmysłowiliśmy sobie, że to była zapowiedź niespodzianki przyszykowanej dla nas przez Bałtyk. Nie da się ukryć, że ten rejs dał nam odczuć smak twardego żeglarskiego życia - najbliższe dni naznaczone były słowami znanej szanty "Przechyły".

 

s/y JOSEPH CONRADs/y JOSEPH CONRAD w drodzes/y JOSEPH CONRAD w drodze

Wiatr na zatoce nie chciał nam sprzyjać. Odkręcił na północny wschód, zmuszając nas do wielogodzinnego halsowania. Dopiero po minięciu Helu i ustawieniu kursu na Władysławowo nasz jacht rozwinął skrzydła i pokazał, na co go stać. Do północy płynęliśmy pełnym półwiatrem, rozwijając zawrotną średnią prędkość 7,5 węzła. Wiatr nie był silny, jednak fala powoli zaczęła rosnąć, wywołując u prawie wszystkich (z wyjątkiem kapitana) nieodpartą chęć zajęcia miejsca przy relingu (ZGON = Załoga Gnająca Od Nawietrznej... do zawietrznej). O północy PanWac zmienił się na wachcie z Darkiem - wydał zalecenie utrzymania obecnego kierunku marszu jeszcze przez godzinę, a potem zmiany kursu na zachodni i znikł w swojej koi. Kilka godzin później ponownie wychynął na pokład. Sprawdził kurs - szliśmy na zachód... od kilku minut, tak jakoś wyszło. Wiatr przybrał na sile (wiała już "szóstka") fala wyraźnie urosła - bliżej Szwecji pogoda się psuła, co wyraźnie źle działało na humor kapitana. Kiedy dał tego wyraz w długim wywodzie na temat wyższości żeglugi pół wiatrowej przy łagodnych wiatrach nad rajdem pod fale w tak paskudnych warunkach, ktoś go zapytał "Ale... gdzie my jesteśmy?" - to załamało go ostatecznie. Spełzliśmy pod pokład z trudem docierając do koi...

 

Niedługo potem zaczęła spadać widoczność - weszliśmy w mgłę. Na pokładzie zapadła decyzja - płyniemy na południowy zachód, aby uciec z mgły, ominąć Bornholm od południa i w razie potrzeby mieć po drodze 2 porty schronienia. Dodatkowo wyspa miała pomóc w zrzuceniu lub redukcji żagli, gdyby warunki jeszcze się pogorszyły - dawała nadzieję na mniejsze fale i nieco słabszy wiatr. Około 1900 w pełnym baksztagu strawersowaliśmy Nexo, a potem południowy cypel Bornholmu. Wiatr zelżał i nieznacznie zmienił kierunek, fale zmalały.

 

s/y JOSEPH CONRAD w drodzes/y JOSEPH CONRAD - pierwszy obiad od dwóch dnis/y JOSEPH CONRAD - Kuba

 

Na wysokość Rønne dotarliśmy w niewiele ponad dwie godziny - nasz jacht przeszedł wszelkie oczekiwania, chwilowo osiągając prędkość ponad 10,5 węzła. Wtedy pojawiło się hasło...
...zęza - to słowo zostanie na trwałe w pamięci załogi JOSEPHA CONRADA. Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie. Podsłuchaliśmy rozmowę dwóch oficerów wachtowych:
- Psssst...słyszysz to?
- Ale co?
- Coś dziwnie chlupie.
- Myślałam, że mi się to śniło...
-... to zęza!

...i wtedy zaczęła się "zabawa". Kolejne wachty bardzo szybko zaznajamiały się z obsługą pompy, przez co sytuacja została opanowana i magiczne "chlupanie" zniknęło...na jakiś czas. Ruszyliśmy na zachód najostrzej, jak się da, przecinając po drodze tory na zachód od Rønne. Fala znów urosla, wiatr stężał - JOSEPH zaczął biec po falach, ciężko kładąc się na burtę. Przy jednym z przechyłów spod podłóg wysoko na boazerię wybiła woda - zęza ponownie była pełna. Skończyła się zabawa - kapitan zagonił nas do pomp. Powstało w tym czasie bardzo wiele piosenek opisujących sytuację i zagrzewających dzielnych pompujących do wytrwania pod pokładem. Sami nie mogliśmy się nadziwić, jak wiele pieśni można ułożyć o zęzie.

 

Jacht ustawiono pod wiatr - jedna z wacht zrzuciła grota w celu zapobieżeniu dalszym mocnym przechyłom. W kabinie nawigacyjnej intensywnie przeglądano locje i mapy, szukając najbliższego portu schronienia, w celu zdiagnozowania ewentualnej usterki. Po namyśle zrezygnowano z przystani wyspy Moon i wybrano Trelleborg - był jedyne 4 godziny drogi od nas. Załoga bardzo entuzjastycznie zareagowała na wieść o bliskim położeniu portu. Jeszcze większą radość wywołała nagła zmiana pogody - po dwóch godzinach wiatr zmalał do "trójki", fala opadła. Kolejna narada w nawigacyjnej i zmiana kursu - płyniemy do Kopenhagi, w tej sytuacji nie odpuszczamy. Zanim s/y JOSEPH CONRAD wpłynął do Kopenhagi cała załoga sklarowała żagle, w kambuzie gotowała się już pyszna zupa jarzynowa, a kapitan spokojnie popijał kawę z mlekiem... bez cukru (zgodnie z jego starym zwyczajem: "Wszystko się zmienia, a kapitan nie").

 

s/y JOSEPH CONRAD - KopenhagaArmada 2011 - norweskie skautki przy burcie s/y JOSEPH CONRADArmada 2011 - jachty norweskiej flotylli

 

Przy wejściu do mariny na pirsie witała nas załoga DUNAJCA w otoczeniu kilkudziesięciu skautów. Wskazano nam miejsce postoju, zaoferowano pomoc przy podawaniu cum. Sklarowaliśmy jacht i... padliśmy w koje. W nocy niektórym z nas Kopenhaga odsłoniła swoje drugie oblicze - dla mnie, Sylwi i Agnieszki wyzwaniem okazało się otwarcie drzwi, które postanowiły nie wypuścić nas z łazienki. Nie wiadomo czy była to wina klamki, portowej karty, czy też naszego nierozgarnięcia, ale.. uwięzienie w kabinie prysznicowej na około trzy godziny można uznać za swoisty rekord.

A dziś od rana gramy ze skautami i planujemy kolejne dni wspólnej żeglugi.

Bianka Sieredzińska, Agnieszka Szuba
(PanWac próbował też pisać, ale w końcu dostał po łapach)

edycja: Pa3ka

zdjęcia: Sylwia Burzykowska, Piotr PanWac Nowacki

 

Armada powróci w odcinku:

Armada 2011 na Jamboree - 10 HDŻ Katowice - relacja nr 1

 

Zobacz także:

  1. Armada 2011 na Jamboree - jedna Łódź już płynie
  2. Armada 2011 na Jamboree - Kopenhaga wita pierwszych przybyszów
  3. Ruszyła Armada na Jamboree 2011

 

Partnerzy wyprawy łódzkich wodniaków

 

Ocena: 10.00 (1 głos) | Oceń ten tekst |
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.