Nadszedł 28 lipca - dzień wizyty na terenie miasteczka zlotowego, a także ostatni, jaki mieliśmy spędzić w Åhus. Od portów Zatoki Gdańskiej dzieliło nas ponad 200 mil - aby dotrzeć tam na czas musieliśmy wyruszyć najpóźniej we wczesnych godzinach wieczornych. Poranek przywitał nas deszczem i zimnym, północno-zachodnim wiatrem - ulice miasta opustoszały, właściciele nabrzeżnych kafejek nie spieszyli się z ich otwarciem. Wstaliśmy wcześnie rano, aby tuż po podniesieniu bandery móc zasiąść do śniadania. Z Åhus do Kristianstad nie było daleko, najwyżej 2 godziny pieszej wędrówki, jednak z uwagi na deszcz zdecydowaliśmy się skorzystać z autobusu linii 551, kursującego do Rinkaby.
Tuż przed opuszczeniem jachtów do burty JOSEPHA CONRADA podeszło kilku skipperów, pytając, czy słuchaliśmy szwedzkich wiadomości. Zaprzeczyliśmy - przekazali nam, że ponoć w okolicy Bornholmu dryfuje polski żaglowiec, któremu zabrakło paliwa na dalszą żeglugę.
- Mówili, że to Wasz Black Knight. Podobno czeka na silniejszy wiatr, który pozwoli dopłynąć w okolice Ronne i zatankować zbiorniki. - Niemożliwe - czuliśmy się zakłopotani - żaden szanujący się armator nie wypuści w morze statku bez paliwa. - Dziennikarze mogli coś pomylić - Duńczycy nie byli do końca przekonani - ale statek koło Bornholmu, to fakt. Jak złapiecie sieć, sprawdźcie, czy coś wiadomo.
Około 0930 opuściliśmy port. W pobliskim sklepie wykupiliśmy kartę przejazdową i żwawo ruszyliśmy w kierunku przystanku. Na autobus nie trzeba było czekać zbyt długo - już po kilkunastu minutach byliśmy w miejscu, gdzie czekał na nas przewodnik ze zlotu. Pogoda ciągle płatała figle. Padało, świeciło słońce i znów lało. Gdy dotarliśmy na teren Jamboree, najpierw trzeba było przejść przez "bramkę" - specjalny namiot, w którym rejestrowano i "obrączkowano" gości. Później oczekiwanie na kolejny autobus, krótka jazda i znaleźliśmy się pod bramą w samym centrum zlotu. Idąc do miejsca, z którego miało rozpocząć się zwiedzanie próbowaliśmy zorientować się w rozmieszczeniu namiotów-stoisk poszczególnych państw, aby później udać się do tych, które nas interesowały. Dotarliśmy na główny plac, gdzie musieliśmy poczekać na przewodnika - tu grupa się rozdzieliła.
MEDIA CENTER, SCOUT SHOP, NORDIC BADGE, JEDZENIE OWADÓW I INNE - OKIEM CZTERECH ZAŁOGANTÓW S/Y JOSEPH CONRAD
Nasi kochani kapitanowie ustalili, że teren Jamboree możemy zwiedzać do godziny 1530 - to gwarantowało nam odpowiednio wczesny powrót do portu i przygotowanie jachtów do drogi przed zapadnięciem zmroku. Rozeszliśmy się - PanWac zrezygnował ze zwiedzania i uzbrojony w laptop z naszą relacją znikł w czeluściach namiotu dla prasy. Krótką chwilę rozmawiał z obsługą centrum i niebawem wertował już zasoby sieci w poszukiwaniu najświeższych informacji. Najpierw odebrał zaległą pocztę, wśród niej list od Piotra Wencławiaka alias Pagaj z 32 HDW z Katowic. Tekst, poza pozdrowieniami od kapitana (znaczy, Pagaja) oraz komendantki rejsu Karoliny Walickiej zawierał informację:
"Start Świnoujscie, 31.07.2011, liczba osób w załodze łącznie (z kapitanem, oficerami, organizatorem) - 14. Niestety, armady nie dogonimy, terminy zawiodły, ale w Ahus będziemy, na zlot się dostaniemy (na dzień polski na pewno)."
Kolejnym krokiem było sprawdzenie pozycji ZAWISZY CZARNEGO. Chwila oczekiwania i na mapce serwisu Marinetraffic pojawio się potwierdzenie, że statek od prawie doby stoi kilka kabli od wejścia do portu na Christiansø - stoi, ale nie dryfuje, co wskazywało na celowe rzucenie kotwicy (zapewne w celu umożliwienia załodze odwiedzin tej urokliwej wysepki). Wreszcie przyszedł czas na wstawienie do serwisu naszej już spisanej relacji z wędrówki armady - gdy nius został zatwierdzony, PanWac pozostał w namiocie, sprawdzając najnowsze mapy synoptyczne.
W tym samym czasie cztery osoby z załogi "Józka" (Aga, Sylwia, Bianka i Kuba) postanowiły "urwać się" ze zwiedzania Jamboree z przewodnikiem i spenetrować teren na własną rękę. Opłaciło się - gdy reszta grupy kończyła obchód, "zwiadowcy" mieli już komplet informacji, gdzie co jest... a może raczej, gdzie czego nie ma i zdobyć sie nie da. Okazało się, że w pobliskim scout-shopie nie udało się kupić choćby naszywki Jamboree, pomimo stania w kolejce bite czterdzieści minut. Powód: naszywki "wyszli" - może będą jutro albo pojutrze... próbujcie, to może Wam się uda trafić... Cóż, najwyraźniej "harcerskie podejście" nie jest wyłączną domeną naszej organizacji. Po zawodzie doznanym w sklepie jamborowym ruszyliśmy w mini-maraton po namiotach narodowych. W każdym z nich zbieraliśmy pieczątki, bawiliśmy się w zabawy przygotowane przez poszczególne kontyngenty. W namiocie Malezji zostaliśmy poczęstowani jedzeniem, które nie przypominało nic znanego nam z Polski (może z wyjątkiem prażonej tapioki, która podobna była do chipsów ziemniaczanych). Sylwia spróbowała czegoś, co wyglądało na prażone kawałki ciasta. Stwierdziła "dobre, ostre" i... jej mina trochę się zmieniła, gdy usłyszała, że właśnie zjadła porcję prażonych owadów. Bywa - dodatkowe źródło białka nie zaszkodzi, a "co przez gardło przeszło, to w czeluściach przepadło".
W namiotach skandynawskich przygotowano dla gości grę. Otóż po odwiedzeniu namiotów wszystkich skandynawskich kontyngentów i dowiedzeniu się różnych ciekawostek związanych z krajami na północ od Polski, można było zdobyć Nordic Badge. Dzięki ciekawemu pomysłowi skandynawów dowiedzieliśmy się, jak jest dobranoc po norwesku, czuwaj po szwedzku, a także przypomnieliśmy sobie nazwy poszczególnych fińskich łodek płynących z nami podczas armady skautowej. Bianka pomogła nam przeczytać kilka duńskich mądrości i tak oto zdobyliśmy nordycką naszywkę! W namiocie japońskim roiło się od technologii - każdy mógł napisać wiadomość dla Japończyków, potem przemiła Japoneczka robiła delikwentowi zdjęcie i kręciła filmik z udziałem co bardziej interesujących ludzi. Bianka wdała się (jak zwykle) we flirt z jakimś skautem japońskim i nie chciała stamtąd wychodzić, ale siłą została wyciągnięta (wszyscy wiedzą, że ma słabość do tej nacji). Nagrała więc swoją napisaną po japońsku wiadomość i ruszyliśmy szturmować kolejne stanowiska. Po wizycie u NIemców, którzy jako jedyni mieli czarne namioty dotarliśmy do stanowiska polskiego kontyngentu. Tu kolejne rozczarowanie - stoisko było nieczynne, Polacy dopiero się rozstawiali. W środku niewiele - makiety mundurów harcerzy polskich (oczywiście bez uwzględnienia ruchu wodniackiego... bo po co), poza tym manekiny ubrane w stroje ludowe i ciekawie zapowiadająca się promocja Mazur jako cudu natury.
Na koniec została nam chwila czasu. Pomyśleliśmy, że dobrze byłoby odwiedzić kącik restaruracyjny na Jambo, jednak po dojściu na miejsce i zobaczeniu kilometrowych kolejek odstąpiliśmy od tego zamiaru. Ruszyliśmy na miejsce zbiórki - właściwie pobiegliśmy, bo takie było tempo zwiedzania atrakcji na Jamboree.
DROGA DO POLSKI
Powrót do portu nie był łatwy. Gdy dotarliśmy do punktu z rejestracją zlotu znów lunął deszcz, pod brezentowym dachem namiotu kłębił się tłum zmokniętych ludzi. Na okolicznym parkingu nie było żadnego autobusu, którym można by pojechać do Rinkaby - a w taką ulewę nikt nie miał ochoty na letni spacer. Wreszcie po pół godzinie przybiegł do nas jeden z instruktorów ze Śląska. - Mamy wóz - krzyknął - biegiem, żeby nie odjechał. Zajęliśmy miejsca w autokarze. Kierowca, skądinąd miły, z wyraźnym trudem dogadywał się po angielsku. Wreszcie, chcąc uniknąć nieporozumień, postanowił zawieźć nas do samego portu - to miejsce trudno było pomylić z jakimkolwiek innym. - Widzicie - Adam Balazy, kapitan Hanysów, uśmiechał się szeroko - trzymajcie się nas, a dobrze na tym wyjdziecie. Bo my zawsze mamy fart!
Około piątej byliśmy z znów na jachtach. Wachty kambuzowe pospiesznie szykowały obiad, aby nie trudzić się na fali, kapitanowie usiedli do map, planując trasę. Prognozy nie były optymistyczne - zapowiadano przejście przez Bałtyk ośrodka cyklonicznego, któremu na obrzeżach towarzyszyć miał deszcz i silny wiatr skręcający z kierunku północno-zachodniego na południowy. Trzeba było wykorzystać pierwsze kilkanaście godzin, aby w pełnym baksztagu szybko dotrzeć do torów nad Bornholmem i przejść je, próbując dotrzeć jak najbliżej polskiego wybrzeża. Tylko wtedy mieliśmy szansę ustawić się w półwietrze i dotrzeć do portów docelowych w wyznaczonym czasie.
Przed wieczorem pożegnaliśmy się ze skautami przebywającymi w porcie oraz załogą KAPITANA GŁOWACKIEGO, tak jak i my szykująca sie do wyjścia. Od kapitana Hanysów - Gabriela "Kobry" Kamińskiego usłyszeliśmy, że jacht Leona Suskiego jest o dwie godziny drogi od portu. Niestety, nie mogliśmy dłużej czekać... Dokładnie o 1905 na JOSEPHIE CONRADZIE i DUNAJCU oddaliśmy cumy, razem wychodząc na morze i żałując, że armada się skończyła, a my musimy wracać.
Droga powrotna przebiegła bez większych niespodzianek. Na JOSEPHIE CONRADZIE nie martwiliśmy się już awariami, bo te w większości zostały usunięte dzięki Darkowi i Kubusiowi. Tuż za główkami portu na obu jachtach postawiono przedni żagiel - wyglądało to tak, jakby obaj kapitanowie uprawiali taniec synchroniczny. Później DUNAJEC skręcił w stronę skrótowego podejścia dla mniejszych jachtów, a JOSEPH podążył torem, szykując do postawienia bezana oraz zakładając ref na grocie. Kiedy postawiliśmy wszystkie żagle i jacht ustawił się na właściwym kursie, weszliśmy w mżawkę. Widoczność spadła do kilku kabli, szybko zapadł zmrok. Światła DUNAJCA rozpłynęły się w deszczu - znów byliśmy sami.
KOT W BUTACH WZYWA RUSAŁKĘ
Z każdego rejsu coś zostaje, czasem wspomnienie, innym razem przezwisko. Nasz zdominowały bajki i dwie bajkowe postacie. Podczas postoju w Åhus nasi panowie dokłądnie sprawdzili instalację elektryczną. Po kolei testowali wszystkie złączki, poprawiając styli i zakładając nowe izolacje. Po każdej operacji kontrolnie włączali oświetlenie nawigacyjne, sprawdzając jego działanie i badając, czy bezpieczniki nadal ulegają spaleniu. Na jeden z takich testów trafił Wroobel, wracający na swócj jacht. Zobaczył "Józka" w środku dnia w pełnej iluminacji i zakrzyknął
- Rusałka do Josepha, światła Ci się palą... - w ten sposób DUNAJEC dorobił się swojej osobistej nimfy wodnej.
My mieliśmy... Kota w Butach... i w okularach. Skąd? Na jachcie czasem zdarza się coś źle usłyszeć - tak było i teraz. W czasie wachty nocnej, przy przechodzeniu przez tory PanWac postanowił czuwać. Gdy w kokpicie wachta nawigacyjna działała pod opieką Darka, Piotr zrezygnował z własnej koi i w pełnym rynsztunku czekał w mesie gotów w każdej chwili wyjść na pokład. Przydało się - w pewnym momencie ruch zgęstniał i interwencja okazała się być potrzebną - to skłoniło go do pozostania na posterunku do rana.
Przy zmianie wacht jedna z osób zapytała o kapitana.
- Piotr w butach śpi na koi - usłyszała w odpowiedzi.
- Kot w butach na koi? - ale jak to? - krzyknęła nieświadoma, że właśnie dopisała kolejny rozdział przygód dziecięcego bohatera.
ROAD TO HELL
Czas płynął szybko. W drodze zjedliśmy wcześniej przygotowany obiad i kolejne godziny umilaliśmy sobie konsumpcją dobrych rzeczy zakupionych w Szwecji (np. szarlotki). Co jakiś czas dla zabawy wzywaliśmy przez radio DUNAJCA i jego Rusałkę, informując ich, co właśnie konsumujemy i czego ONI na pewno nie mają. W połowie drogi przyszedł czas na weryfikację prognozy pogody. Okazało się, że jesteśmy na skraju cyrkulacji cyklonicznej - wiatr chwilowo osłabł, ale na wieczór w okolicy zatoki zapowiadano "ósemkę" mogącą w porywach dojść do "dziewiątki". Zabrzmiało to na tyle groźnie, że PanWac zdecydował się zrzucić grota, aby uniknąć późniejszej szamotaniny w sztormowej pogodzie, jednak, jak to bywa z prognozami pogody albo nam się udało uciec, albo nie były one do końca trafne.
Przed północą, gdy trawersowaliśmy Władysławowo, ponownie wywołał nas "Rusałek". Tym razem zapytał o naszą pozycję. Gdy ją otrzymał, dało się usłyszeć przeciągłe "Ooooo..." - DUNAJEC dopiero zbliżał się do Stilo. Poszliśmy daleko na wschód, aż za tor. W normalnych warunkach taki rajd jest ryzykowny i źle widziany, jednak około 0100, przy tężejącym znów wietrze w zasięgu wzroku nie było ani jednego statku. Kiedy osiągnęliśmy założoną przez PanWaca pozycję wykonalismy zwrot i w pełnym bajdewidzie, mając zapas ponad 20 stopni do kąta martwego, z prędkością prawie 8 węzłów szybko zbliżaliśmy się do pławy HLS. Po ponownym opuszczeniu toru fala odczuwalnie zmalała - zaczęliśmy zrzucać żagle. Pierwszy w dół poszedł bezan, po nim, w chwili trawersowania pławy, genua. W dole zamruczał diesel, jacht zmienił kierunek na północny zachód i o 0320 podaliśmy cumy w porcie na Helu, parafrazując znaną piosenkę AC/DC "I'm on a highway to Hel! Highway to HEL!".
Krótki postój miał nas uchronić przed nocnym trafieniem sieci, dawał też szansę na wstępne wysprzątanie jachtu przed jego przekazaniem armatorowi. Na Helu spędziliśmy kilka godzin. Część załogi spakowała swoje bagaże, niektórzy ucięli krótką drzemkę. Agu z Kubą ruszyli do miasteczka obejrzeć foczki, a potem przespacerowali się główną, opustoszałą ulicą szukając zmian, jakie zaszły od ostatniej wizyty. O 0800 wszyscy znów byli na nogach... i na pokładzie. Uruchomiliśmy silnik (aby trochę się zagrzał) i wtedy przez radio wywołał nad DUNAJEC, który właśnie zbliżał się do pławy HLS. Okazało się, że mają problem z silnikiem (zapowietrzył się układ paliwowy, albo w paliwie była woda) i proszą o ewentualne wsparcie. Ruszyliśmy... Po 20 minutach oba jachty szły burta w burtę. Postawiliśmy żagle i przez kolejne 2 godziny asystowaliśmy załodze Rusałki podczas ich zmagań z motorem. Wreszcie silnik odpalił - hol nie był potrzebny. Wiktor podziękował i każda jednostka ruszyła w stronę swojego portu.
Służbę przed wejściem do portu w Gdańsku przejęła tzw. "wachta marzeń" - skład, który nie mógł razem wystąpić przez cały rejs. Wyszło zabawnie - śpiew, uśmiechy, pamiątkowe zdjęcia w mundurach przy sterze i wantach. Około godziny 1300 byliśmy już z powrotem w Marinie Gdańsk. Kubie, którego PanWac pozostawił za sterem udało się precyzyjnie dojść do kei - w końcu Kuba jest mistrzem! Na tym zakończyła się nasza wyprawa, choć sama przygoda zdaje się trwać nadal. PanWac, Darek, Wiktor i Wojtek pozostali na jachtach, by dokończyc sprzątanie i przekazać je właścicielom. My wraz z załogą DUNAJCA o 1610 ruszyliśmy pociągiem z powrotem do Łodzi... tym razem już bez opóźnienia.
tekst: Bianka Sieredzińska, Agnieszka Szuba, Jakub Piersa dygresje, korekta i trudne słowa: Piotr PanWac Nowacki (nie dał się odpędzić) edycja: PanWac
Odp.: Armada 2011 na Jamboree - Łódź wraca do Łodzi
ZŁE ZŁO przeczytało i turla się ze smiechu Ale zglaszam oficjalny prostest, jestem Jakub a nie Kuba No i brakło informacji o jakze waznym obiekcie jakim jest "helskie jajo" xD
A mnie naszła chęć poznania innej jotki140, wybrałbym sie na Juranda :)