Cz.3 Falowanie i spadanie
Darłówek, środa 5.04.2006 16:00
Przez uchylone drzwi latarni morskiej wdziera się do wnętrza przenikliwy ziąb. Wokół pusto, jedynie od kanału portowego dochodzi stłumiony dźwięk pracujących agregatów, przez który przebija się chwilami chrapliwe szczekanie megafonów. Mokrą, betonową ścieżką docieram na wschodni falochron, idę w kierunku morza...
Na środku basenu portowego dwójka ludzi w kombinezonach ratowników zatacza skuterem wodnym ciasne kółka; na zachodnim falochronie kilka samochodów, jakaś krzątanina... niewielki statek z oznaczeniami SAR podpływa do nabrzeża, drugi strzela w beton z armatki wodnej... coś się stało? W pamięci odszukuję fragment rozmowy zasłyszanej przez radio - ktoś informował o rozpoczęciu prac nad spotem reklamowym... wszystko jasne - "psia pogoda" dla jednych, to dla innych "idealne warunki zdjęciowe"...
Prognoza pogody na najbliższe dwanaście godzin jest zachęcająca. Obok ostrzeżenia przed silnym wiatrem pojawia się coś w sam raz dla naszej eskapady: w nocy przez kilka godzin ma wiać z północnego-zachodu. Trzeba to wykorzystać, bo od jutra warunki znów mają się zmienić - idąc w nocy do Kołobrzegu mamy szansę uniknąć uciążliwego halsowania.
Most w Darłówku otwierany jest o pełnych godzinach. Męska decyzja: wychodzimy o 18:00. Ustalamy kolejkę pod prysznic, sprzątamy jacht i robimy porządki w szafkach - w tych ostatnich drzwiczki zabezpieczmy taśmą (niektóre zamki wymagają naprawy, nie wytrzymują głębokich przechyłów i na fali "sieją" talerzami i kubkami w najmniej oczekiwanych momentach). Zeszyt z uwagami technicznymi powoli się zapełnia - Marcin przed sezonem będzie miał sporo roboty.
5.04.2006 17:47
Oddajemy cumy i ustawiamy się kilkanaście metrów od mostu. Niebo nadal zasnute niskimi chmurami, przenikliwe zimno studzi nasz zapał. Widoczność też nie jest najlepsza, choć przestało padać - dobre i to.
Za główkami portu wita nas silny zachodni wiatr i półtorametrowa fala. Stawiamy genuę i grot-żagiel, zaczyna się jazda...
Na zachód od Darłówka, w niewielkiej odległości od plaży jest zaznaczona strefa odosobnionego niebezpieczeństwa. Ominiemy ją od północy - to nie problem, wystarczy utrzymać odpowiedni dystans od brzegu.
Pierwszy hals tradycyjnie na północny-zachód, w morze. W kokpicie zostają Tomek i Ala, reszta ma czas dla siebie... O muzyce z radio możemy zapomnieć - GPS skutecznie zakłóca odbiór... nudno...
5.04.2006 21:10
Mrok, widoczność paskudna, wiatr południowo-zachodni do zachodniego, trochę kręci. Służbę za sterem od ponad godziny ma wachta druga - wokół ciemność, monotonny szum wody usypia, jedynie podświetlona bańka busoli wskazuje, że jacht wciąż płynie, sygnalizując drobne zejścia z kursu. Czas na zwrot - przed dziobem zaczynają majaczyć nieliczne światła odległego brzegu. Jedno z nich po prawej burcie wyraźnie błyska. To pewnie ta niebezpieczna strefa oznaczona pławą. Na razie jest za bardzo pod wiatr, trzeba nabrać wysokości i minąć ją przy kolejnym nawrocie.
Zmiana halsu, rutynowy wpis w dzienniku, minuty marszu w głąb morza najostrzej, jak tylko można bez utraty prędkości. Powrót na kurs południowo-zachodni i... światełko znów mruga po prawej burcie - co jest?
Kolejne manewry i wciąż to samo... twarz "Pierwszego" tężeje, usta zaciskają się w paskudnym grymasie. Znów zwrot, krótki marsz lewym halsem, nawrót...
- Co za wredna małpa?! Żarty sobie robi?!!
Znów robimy "zyg", potem "zag". Zbliża się północ. Wstajemy z Darkiem na wachtę, zakładamy sztormiaki. Sięgam po czapkę i rękawiczki, Darek pyta o aktualną pozycję. "Pierwszy" jest jakby nieobecny, w jego oczach lśnią mordercze błyski. Majdruje trójkątem nawigacyjnym, mówi coś do siebie:
- Nie chcesz po dobroci? Pogrywasz sobie?! I tak Cię załatwię, zobaczysz!!! - słychać groźne pomruki.
- 20 stopni w lewo - pada komenda do sternika w kokpicie - obejdziemy małpę od południa!
Wychylam głowę przez zejściówkę. Brzeg jest niedaleko, o jakieś 3, może 4 mile. Trochę na prawo od nas, wśród czerwonych i białych świateł widać wyraźne błyski: dwa krótkie, jeden długi, w cyklu ok. 15 sekund. Trochę za wysoko jak na pławę... sięgam po namiernik. Darek zerka pierwszemu przez ramię, pobiera dane z GPS, patrzy na mapę. Ołówkiem zaznacza pozycję - jesteśmy kilka mil na północny zachód od płycizny, czyli już za nią (?). Sprawdzamy namiar na światełko - wszystko zaczyna być jasne. Żeby je "objechać" od południa, trzeba by Mojito wyposażyć w koła... jeden do zera dla latarni morskiej.
Czwartek, 6.04.2006 0:10
Nasza dotychczasowa marszruta przypomina na mapie slalom gigant - do Kołobrzegu jeszcze szmat drogi. Wiatr nadal zachodni, ale zaczyna odkręcać - nareszcie. Póki co układamy się na lewym halsie. Jeśli prognoza się sprawdzi, warto wyjść daleko w morze przed ostateczną zmianą wiatru, nabrać wysokości - to daje szansę dojścia do Kołobrzegu z jednym zwrotem po drodze.
Od północy niebo zaczyna się przecierać. Pojawiają się gwiazdy, nagle zza chmur wychodzi jaskrawa tarcza księżyca. Morze wokół jachtu rozjaśnia się w trupio-bladej poświacie, kalecząc przestrzeń ostrymi wierzchołkami fal. Przenikliwy ziąb daje się we znaki. Mija 1,5 godziny marszu - zmieniam przy sterze Darka, który schodzi do nawigacyjnej trochę się rozgrzać. W zasięgu wzroku nie widać żadnych świateł statków, jesteśmy na morzu sami. Przez otwór zejściówki Darek wystawia termos, pomaga nalać do kubka herbaty. Tak, tego mi było trzeba - mój sztormiak (zwykły, cienki ortalion) nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań (trzeba będzie zainwestować w sprzęt), a flanela, dwa swetry i polar to na tę porę roku stanowczo za mało.
W dzienniku pojawia się kolejny wpis, zakreślony punkt na mapie obrazuje naszą pozycję, wiele mil od brzegu. Darek pyta, czy robimy zwrot.
- Która godzina?
- Prawie druga trzydzieści...
- No, to jeszcze kilka minut i kręcimy...
Nadciąga nowy wał chmur. Znikają gwiazdy, nagle gaśnie księżyc. Morze pogrąża się w gęstym, lepkim mroku. Chyba już wystarczy... przerzucamy żagle, jacht przechyla się na lewą burtę i zaczyna przyspieszać. Przestawiamy wskazania zewnętrznego wyświetlacza na pomiar szybkości - mimo zarefowanego grota i częściowo zwiniętej genuy jest 6, 7, już ponad 7,5 węzła. Pomiar jest względny (pokazuje prędkość względem wody, która przy kursie pod wiatr i falę jest przynajmniej o jeden węzeł większa od rzeczywistej), ale przy jednoczesnych odczytach z busoli pomaga utrzymać optymalny kurs, sygnalizuje drobne zmiany kierunku i siły wiatru, przyspiesza reakcje. Szum rozcinanej wody nabiera mocy, od dziobu idą bryzgi piany z rozcinanych fal. Przez kadłub Mojito przechodzi drżenie, jacht spina się i przechodzi w cwał...
6.04.2006 4:00
Przez radio słychać fragmenty rozmów - rybacy wyprowadzają kutry w morze. W nawigacyjnej krzątanina - pierwsza wachta przygotowuje się do wyjścia, Tomala sprawdza ostatnie wpisy w dzienniku. Za dwie do trzech godzin będziemy w Kołobrzegu.
Zbliżamy się do falochronów. W świetle poranka port wygląda jak bryła betonowego bunkra okolonego przeciwczołgową transzeją. Światła podejścia wzbudzają zakłopotanie - kto to wymyślił?
Zwijamy żagle, odpalamy silnik i ostrożnie wchodzimy między główki - po prawej stronie na dużej przestrzeni widać prowadzone prace hydrotechniczne - trzeba uważać. Docieramy do grupy okrętów wojennych, kolejno mijamy statki i kutry zacumowane w porcie. Po lewej stronie, nieco w głębi dwa oldtimery Ark i Baltic Star wskazują naszą marinę - tam przybijemy.
Basen portu jachtowego jest opustoszały - nieliczne z przycumowanych tam jachtów nie obudziły się jeszcze z zimowego snu. Wychodzimy na nabrzeże i szukamy możliwości podłączenia prądu (trzeba podładować akumulatory) - bez skutku, wszystkie budynki pozamykane na głucho.
Po kilkunastu minutach pojawia się zaskoczony pracownik portu. Zakłopotany szuka kluczy, otwiera skrzynkę z przełącznikami, włącza zasilanie gniazd. O prysznicach możemy zapomnieć, ale udostępnia nam umywalkę z ciepłą wodą w swojej służbówce - miły gest. Przepraszając za istniejące warunki, miły człowiek zdradza nam wielką, zaskakującą, niesłychaną nowinę: jesteśmy w tym sezonie pierwszym jachtem, który... no tak.
Do przejścia zostały nam dwa ostatnie odcinki. Analizujemy prognozy pogody i umawiamy się na wyjście do Świnoujścia najpóźniej o 16:00 - w ten sposób będziemy mieć kilka godzin rezerwy na wypadek "nieprzewidywajek". Pobyt w porcie tradycyjnie wykorzystujemy na sen, ciepły posiłek (Kuba jest niezastąpiony) i zwiedzanie mariny - w kilku miejscach udaje się znaleźć stare, najwyraźniej remontowane jachty - czyżby flota oldtimerów miała się powiększyć?
6.04.2006 16:00
Cumy oddane, silnik leniwie dudni na średnich obrotach. Przez radio prosimy o zgodę na wyjście z portu. W odpowiedź z Kapitanatu płynie do nas informacja, że w marinie zostawiliśmy jakiś cenny bagaż - zawracamy.
Przybijamy bez oddawania cum, Wiktor wyskakuje, znika w budynku i po chwili wraca z bezcennym skarbem - elektryczną szczoteczką do zębów... dobry początek, znaczy mamy fart.
Po wczorajszych falach nie ma śladu. Stawiamy genuę, przygotowujemy grota. Zdejmując refy z rozpędu odwiązuję zabezpieczenie rogu żagla... szlag, a był tak ładnie zamocowany.
Odstawiamy silnik i... stoimy. Jacht bezwładnie kolebie się na niewielkiej martwej fali, w obwisłych żaglach ani śladu po wietrze. Sprawdzamy ilość paliwa - powinno wystarczyć - i ponownie odpalamy diesla, nie ma wyjścia.
Słońce zbliża się do linii horyzontu, brzeg niespiesznie przesuwa się po lewej burcie. Miarowe dudnienie silnika działa usypiająco... nudno.
W Świnoujściu mieszka znajoma z internetowych czatów. Widzieliśmy się tylko raz kilka lat temu: ładna, niewysoka, filigranowa blondynka o niesamowitych oczach... nieco wychudzona... a może raczej "dysponująca idealnymi warunkami do wspinaczki skałkowej?". Ostatnio zmieniła swój aparat fotograficzny (starego Zenita zastąpił Canon) - w efekcie na Gadu-Gadu poszła seria trudnych pytań natury technicznej. Obiecałem, że jeśli będę w okolicy, dam znać... no, właśnie jestem.
Sprawdzam zasięg komórki - jest, działa... wystukuję numer. W słuchawce słychać radosny szczebiot:
- PanWac? No, jak baaaardzooo się cieszę! Co? Będziesz w Świnoujściu? Kiedy? Hmm, właśnie jestem w w Szczecinie... będziecie w Szczecinie? Suuuper! To może zostanę do soboty...
- ...daj znać, jak dopłyniecie... zadzwoń, albo wyślij SMS - przyjadę... pokażę Ci mojego Canona!
- Jest CUDOWNY!!! ...nareszcie powiesz mi dokładnie, jak to działa...
No, to jesteśmy umówieni... wyłączam komórkę z poczuciem zwycięstwa - Tomala zzielenieje z zazdrości.
6.04.2006 22:00
Od zachodu nadchodzą podmuchy wiatru, szybko nabierają mocy. W samą porę, bo wskaźnik paliwa jest już na rezerwie. Odstawiamy silnik, stawiamy genuę - jacht bez grot-żagla rozwija sześć węzłów... pięknie.
Po prawej burcie w oddali widać odległe błyski "północnej kadynałki", wskazującej płyciznę. Zbliża się północ - przed dziobem widać już odległe światła podejścia do Świnoujścia. Ala idzie do steru, Tomala w nawigacyjnej sprawdza pozycję i ostatnie wpisy w dzienniku. Układamy się w kojach, zapadamy w drzemkę... jak błogo... budzę się nagle na podłodze, wśród kaloszy i przedmiotów, które wypadły z szafek... musi, Tomek się nudzi i majstruje przy żaglach.
Piątek, 7.04.2006 ok. 7:00
Budzę się w Świnoujściu. Przed chwilą chłopcy skończyli tankować paliwo, właśnie odbijamy. Za godzinę mam wachtę - sięgam na półkę po okulary, pusto. Sprawdzam podłogę wokół koji, znajduję jedno szkło, potem drugie. Darek (a może Wiktor) podaje mi oprawkę - coś na kształt skrzyżowania bicykla z wielbłądem... Tomala, nie daruję!!! Na szczęście w plecaku mam zapasową parę...
Zaczyna padać. Wychodzimy na Zalew, zmieniamy się na wachtach. Genua znów rozwinięta, robimy ok. 6 węzłów. W pobliżu drugiej bramy torowej mija nas kontenerowiec, w oddali widać kolejny statek. Tuż przed końcem Zalewu zwijamy żagiel - dalej już tylko jazda na silniku.
Tuż przed Szczecinem rozpogadza się, wychodzi słońce - miły akcent na koniec rejsu. W przystani wita nas Marcin, słucha uwag na temat jachtu, sprawdza notatki.
Dzwonię do znajomej - nikt nie odbiera... wysyłam SMS`a. Jest wczesne popołudnie, pociąg do Łodzi jest dopiero przed północą - mamy wiele godzin na spakowanie i sklarowanie jachtu.
Robimy pamiątkowe zdjęcie, żegnamy Wiktora, który musi wcześniej dotrzeć na dworzec, umawiamy się z Marcinem na wieczorne spotkanie w jakiejś knajpce, zaczynamy sprzątać. Znów dzwonię do znajomej, i jeszcze raz... efekt bez zmian. Ech, te kobiety, jak tu im wierzyć.
Tomala znika gdzieś na dwie godziny. Niespodziewanie pojawia się za kierownicą starego Volkswagena Polo - mamy transport. Po kilkunastu minutach wnosimy bagaże i do niewielkiego mieszkanka w centrum miasta, Tomek przedstawia nas swojej rodzinie.
Ala źle się czuje, ma wyraźne objawy choroby lądowej (podłoże jakieś takie stabilne, nic się nie buja). Zostawiamy ją pod troskliwą opieką cioci Ani i wychodzimy spotkać się z Marcinem. Podsumowujemy trasę, jeszcze raz dzielimy się uwagami. Nareszcie można ponarzekać - bo to mokro było, zimno, nudno i w ogóle... Marcin pyta, czy gdyby była kiedyś potrzeba... no wiecie, gdyby trzeba było przeprowadzić jakiś jacht... No pewnie! PŁYNIEMY!!! ...choćby jutro!
Obsada:
Skipper - Tomasz "Tomala" Kosiewicz st.j (w środku)
Pierwszy - Wiktor Fedorczuk st.j (na prawo od skippera)
Drugi - Piotr "PanWac" Nowacki st.j (pierwszy z lewej)
Ala - Alicja Malinowska ż.j. (w środku dolny poziom)
Darek - Dariusz Bzdurski ż.j. (pierwszy z prawej)
Kuba - Jakub Żochowski ż.j. (drugi z lewej)
tekst: phm. Piotr Nowacki
zdjęcia: Marcin Imianowski, Piotr Nowacki