Tagi
|
Wodniaka spod Sieradza droga przez Mękę, czyli epitafium dla Bladego14 stycznia 2015 roku około godz. 1600 w swój ostatni rejs... na niebieskie połoniny odszedł wieloletni komendant Szczepu im. Romualda Traugutta, legendarny nauczyciel geografii w I Liceum Ogólnokształcącym im. Mikołaja Kopernika w Łodzi, poeta, założyciel Kabaretu 'Kiełbie we Łbie" i Harcerskiego Klubu Turystycznego 'Tramp", "wodniak spod Sieradza", hm. Janusz Boissé "Blady". Hm. Janusz Edward Boissé, znany później jako Blady, urodził się 9 stycznia 1932 roku w Tarnopolu. Jego mama Janina (z domu Mowczko) była polonistką, a ojciec Tadeusz legionistą Piłsudskiego i artystą malarzem.
Środki pozyskane przez jeden rok działań na rzece pozwoliły drużynie roszerzyć zaplecze sprzętowe z 4 do 9 kajaków i żaglówki, dały też możliwość wyjazdów na obozy Hufca Sieradz do Męckiej Woli, Glinek pod Uhercami (w Bieszczadach), Ińska i Jedliny Zdrój pod Wałbrzychem.
Po uzyskaniu świadectwa dojrzałości w 1950 roku Janusz Boissé dwukrotnie starał się zdać na AWF w Warszawie - bez powodzenia. Jak sam wspominał, powody były "polityczne" - ojciec w czasie wojny walczył na Zachodzie, a rodzina miała powiązania z AK.
Z uwagi na trudne warunki bytowe w domu, te dwa lata, to okres dorywczej pracy - Janusz był tzw. nauczycielem niewykwalifikowanym w szkołach początkowych w Woźnikach, Męce i Sieradzu, zakładał i działał jako trener w Ludowych Zespołach Sportowych, a także podejmował działalność akwizycyjną w terenie w PZU. Od 1952 roku kolejne dwa lata spędził w wojsku, po którym zdał egzamin na studia w Państwowej Wyższej Szkole Pedagogicznej w Łodzi (włączonej później do Uniwersytetu Łódzkiego) na Wydział Geografii. Po uzyskaniu dyplomu magistra w 1958 roku, od 1 września zaczął pracować jako nauczyciel geografii w Szkole Podstawowej nr 125 w Rudzie Pabianickiej, a później przeszedł do XVIII LO przy ulicy Perla. Już wtedy dał się poznać jako niekonwencjonalny nauczyciel-gawędziarz, ubarwiający lekcje niekończącymi się opowieściami, pełnymi dygresji. Objął także opieką działalność teatralną - założony przez uczniów szkolny kabaret "Kiełbie we łbie", który przejął nazwę po gazetce redagowanej w klasie prof. Stanisławy Duszyńskiej. Trupa w różnych formułach przetrwała do 2000 roku; w latach 1983-86 funkcjonowała równolegle z drugim, także założonym przez uczniów (harcerzy szczepu) kabaretem PURCiL (Przedsiębiorstwo Unikania Robót Ciężkich i Lekkich). W pierwszym okresie istnienia "Kiełbie we łbie" miały 8 premier i łącznie kilkadziesiąt spektakli. Z początkiem roku szkolnego 1969-70 do z-cy komendanta hufca Łódź-Polesie Włodzisława Kuzitowicza przyszedł ówczesny komendant działającego w Koprze Szczepu im. R. Traugutta Andrzej Krawczyk i oświadczył, że nie jest w stanie dalej łączyć obowiązków studenta i szczepowego.
Blady nie był już wtedy wicedyrektorem, a Włodek pamiętał, że znany mu jeszcze z "Osiemnastki" belfer w młodości był harcerzem - tak oto zmiana na funkcji stała się faktem, a Janusz Boissé wrócił do harcerstwa, dziedzicząc po poprzedniku szczep złożony z 3 ŁDH (około 30 chłopców pod wodzą drużynowego Andrzeja Pawłowskiego) i szczątkową 8 ŁDH (z ok. 10 harcerkami, którym przewodziła drużynowa Anna Pisera).
Kolejne lata, to burzliwy rozwój "Traugutta" pod okiem nowego komendanta. Około marca 1971 roku drużynowym "Trójki" został dh Tadeusz Żyliński, a drużynową "Ósemki" dh. Ewa Lipińska. Ta ostatnia drużyna rozrosła się do prawie 60 osób i w październiku 1971 roku została podzielona na dwie części: drużynową "Ósemki" pozostała Ewa Lipińska, a nową drużynę próbną (której z czasem nadano nazwę 4 ŁDH) objęła późniejsza instruktorka komendy hufca Łódź-Polesie, Ania Chudzyńska.
W czasie pierwszego roku działalności drużyna wodna znacząco zwiększyła liczebność, osiągając stan około 60 harcerek i harcerzy. Podczas zimowiska na Markowych Szczawinach w 1977 roku zapadła decyzja o podziale drużyny próbnej na dwie: jedną poprowadził, pełniący od września 1976 roku funkcję przybocznego, Mariusz Pryczek (późniejszy starszy mechanik w morskiej flocie, który zginął na norweskim statku w 1991 roku), a drugą Agnieszka Jankowska. Drużyna prowadzona przez Mariusza 27 maja 1977 roku kończy okres próbny i otrzymuje, w rozkazie komendanta Hufca ZHP Łódź-Polesie L06/77, nazwę 47 WŁDH (ostatecznie zmienioną na 47 ŁWDH im. Leonida Teligi). Druga, prowadzona przez Agnieszkę, 27 września 1977 roku zostaje włączona w poczet drużyn ZHP jako 6 WŁDH im. Władysława Wagnera (numer został przejęty po drużynie kabaretowej, która akurat znów zmieniła swój status i stała się kabaretem szczepu z dawną nazwą "Kiełbie we łbie").
Jesienią tego samego roku powstaje ostatnia z jednostek, jakie działały w "Koprze" do początku pierwszej dekady XXI wieku - drużyna zwiadu 7 ŁDH, której pierwszy skład kadry stanowili drużynowy Mirosław Lorens i przyboczna Joanna Boissé.
Janusz Boissé od samego początku kładł duży nacisk na aktywne poznawanie przez harcerzy świata, w którym przyszło im żyć. W okresie nauki szkolnej organizował rajdy i biwaki, a zimą i latem drużyny wyjeżdżały na zimowiska i obozy. Początkowo "Traugutt" pojawiał się na zgrupowaniach hufca, jednak bardzo szybko doszło do usamodzielnienia. Z czasem, po wykształceniu pierwszego pokolenia kadry instruktorskiej, szczep zaczął organizować po kilka różnych obozów w roku.
Po pierwsze, nad samym Bałtykiem z lekko słonawą wodą, po drugie to wielka przygoda - gaszenie pożaru lasu. A było to tak: Byliśmy w lesie na szkoleniu przed Biegiem Harcerskim. Nagle zobaczyliśmy nad obozem dym. Druh, który nadbiegł, oznajmił zdyszanym głosem, że pali się las. No to cześć! Bieg do obozu, po drodze łapiemy szpadle, łopaty, kilofy i siekiery. Pali się młodniak modrzewiowy, podpalony (przez głupotę) przez grupę turystów. Pani Marysia - kucharka - rąbie najbliższe kuchni modrzewie. Lew w nas wstąpił, tęgie modrzewie leciały od jednego zamachu, rąbaliśmy przesiekę i kopaliśmy rów. Po godzinie ogień został zlokalizowany. I po ogniu, zmęczeni, ujrzeliśmy wóz straży pożarnej, który skierował na nas armatkę wodną. Padliśmy pokotem, pełna radość. Kiedy myliśmy się w morzu, nadbiegła druhna oznajmiając z wdziękiem "Druhu, znów się pali!". Bieg, gaszenie łopatami i piaskiem, bo straż już odjechała. Za to nadszedł leśniczy, ostrzegając przed chodzeniem po pogorzelisku: 'Bo wiecie, Panowie, niewypały" - chodziliśmy już po nim od 4 godzin. Pełna radość i zabawa...
Wiosną 1970 roku, podczas objazdu Bieszczadzkich gór Włodzisław Kuzitowicz, będący już wtedy komendantem hufca znalazł polanę we wsi Nasiczne, która stała się terenem pod przyszłe obozy Hufca Łódź-Polesie (obecnie znajduje się tam Stanica Chorągwi Gdańskiej ZHP). To właśnie od wyjazdu w to miejsce w 1971 roku zaczął się bieszczadzki rozdział w historii "Traugutta", kontynuowany potem podczas wielu obozów wędrownych oraz stałych (w Łobozewie Dolnym, w Dolinie Caryńskiego podczas "Operacji Bieszczady 40" i Nasicznem). Zawiązało się też wtedy wiele przyjaźni, a wśród nich dwie najwazniejsze: z Wieńkiem Nowackim i Józkiem Marciniszynem.
Z Wieńczysławem Nowackim Blady zetknął się w dolinie Caryńskiego - miejscu po dawnej wsi wciśniętym między Połoninę Caryńską i Magurę Stuposiańską, pełnym przepięknych łąk i zdziczałych drzew owocowych, ze śladami dawnych domostw oznaczonych pokrzywami i pozostałościami niewielkiego cmentarza z zachowanymi ruinami kaplicy odpustowej. Nazwa doliny prawdopodobnie pochodziła od słowa "caryna", oznaczającego łąkę lub pastwisko - być może przed powstaniem wsi było to miejsce wypasów. Dolina z jednej strony okolona jest Kotą i przełęczą nad Nasicznem, zwaną Siodełkiem, z drugiej zamknięta przełęczą Przysłup, na której w latach 70-tych stała chatka zwana Kolibą. To właśnie tam swój nieformalny, plenerowy ośrodek odwykowy dla narkomanów, do którego ściągali też różnego rodzaju ludzie niepogodzeni z rzeczywistością, w tym "garownicy" i "pacyfiści - uciekinierzy przed wojskiem", starał się prowadzić Wieniek - rolnik, hipis, człowiek wolnych zawodów. Wizjoner - bo swoje metody wyciągania z nałogu poprzez kontakt z naturą i pracę wprowadzał na wiele lat przed ruchem zorganizowanym przez Marka Kotańskiego.
Działania Wieńka i rosnąca popularność komuny z Caryńskiego nie podobały się ówczesnym władzom. Niektóre z prowizorycznie kleconych chałup podpalano pod nieobecność mieszkańców, często zdarzały sie naloty esbeków i milicjantów oraz przeszukiwanie kwater. Funkcjonująca nieopodal stanica w Nasicznem i to, że harcerze dogadywali się z osadnikami i wspólnie z nimi pracowali przy lesnych uprawach stanowiło dla osady rodzaj bufora oraz realne wsparcie.
Józek Marciniszyn był osadnikiem bieszczadzkim, mieszkającym wraz z rodziną w chałupie na skraju Nasicznego (dom pod numerem 10, stojący prawie na wprost wejścia do stanicy harcerskiej). Dawny mistrz okręgu w wadze ciężkiej w boksie i zawodowy żołnierz (czołgista), zarabiał na życie ciężką pracą - uprawiał pole, pracował też w kamieniołomie i jako pilarz przy wycinkach lasu. Był po bieszczadzku zaradny - z różnych części budował wehikuły nazywane pieszczotliwie "Łunochodami", dzięki którym mógł zwozić plony z pola oraz dostarczać zaopatrzenie dla domu. Pierwszą konstrukcją był przebudowany poniemiecki motocykl wojskowy, wyposażony m.in. w skrzynię biegów z Mercedesa i reduktory - jego opis i zdjęcia trafiły w latach 70-tych do jednego z numerów pisma opisującego techniczne wynalazki. Ostatnia wersja "Łunochoda" oparta była na starym, dwumiejscowym GAZie'69, mocno zmodyfikowanym i doposażonym. Maszyna była pozbawiona budy aż do przednich błotników, nie miała też tylnych resorów. Przestrzeń od foteli aż do końca ramy wypełniała karbowana, mocno przyspawana, stalowa płyta prawie centymetrowej grubości (taka, jakich używano do zakrywania dużych włazów kanalizacyjnych). Na środku płyty wspawane było siodło pod dyszel drabiniastej naczepy. Wóz względem oryginału doposażono w drugą przekładnię redukcyjną i blokadę mechanizmów różnicowych - bez problemu ciągnął pod górę spore ciężary nawet po grząskiej ziemi.
Józka spotkałem pierwszy raz dość późno, w latach 80-tych. Też się zaprzyjaźniliśmy. Przez pewien czas odwiedzałem go prawie każdego roku (aż do tego lata, gdy po przyjeździe poszedłem złożyć polne kwiaty na jego grobie w Dwerniczku), nocowałem w jego domu, pracowałem na polu przy zbieraniu siana... i wznosiłem też toast za szczęśliwe ocalenie, gdy któregoś razu, po akcji transportowania nitrogliceryny jego nieresorowanym 'Łunochodem", cały (choć bardzo mocno znieczulony), wrócił do domu w Nasicznem.
Józek w ciągu dnia harował, a wieczorami lubił snuć gawędy. O wszystkim - pracy w lesie, kamieniołomach, dawnych czasach, psikusach robionych harcerzom, albo, że był kaskaderem na planie filmu "Wilcze echa" m.in. w scenie skoku do studni i pościgu po połoninach. Czy choćby o tym, że w Stanie Wojennym zarekwirowano mu Schmessera, którego trzymał na strychu i od tamtej pory na dziki z obrzynem musi chodzić. O okolicznych znajomych też rozmawiał: komu się powiodło, a kto przegrał życie. Tak znów usłyszałem o Kijaku, którego kilka razy widziałem przy drodze do Berehów, przed małą ziemiankąy w tym czasie pomieszkiwał. Okazało sie, że Kijak z czasem zdziadział, zamknął się w sobie, rozpił (Józek też tęgo pił, ale... z umiarem ). Rozpił się bardzo źle, bo z wódki przeszedł na denaturat i inne świństwa. Chłopcy z wioski próbowali ratować kamrata, jak umieli. Józek ciężko zarobione pieniądze w części przeznaczał na czystą wódę i zapraszał kolegę, próbując "wyczyścić" jego organizm z trucizny. Zrezygnował, gdy jednego wieczoru Kijak w czasie popijawy na chwile wyszedł na ganek - tam Józek zastał go, przepijającego wódkę denaturą, bo "czysta mu nie smakuje".
Inne, dziwne wspomnienie o Kijaku wpisujące się w cykl "Biesy - ludzki tygiel" spisał jeden z instruktorów "Traugutta", Ryszard Kowski:
Jego też poznałem podczas obozu w Nasicznem w 71. Facet był całkiem sprawnym zdunem - postawił nam piec w kuchni obozowej. Bieszczady odwiedzałem regularnie, co roku, trochę z harcerzami, trochę prywatnie (np. pracując w wakacje przy mielerzach - to była kasa!). O Kijaku krążyły różne opowiastki. Niestety skończyło się to tak, jak opisał Piotr. Ziemianka z królikami była ostatnim ziemskim adresem Kijaka. Ale póki nie doszło do dążenia do samozniszczenia, zdarzały się ciekawe sytuacje. Sam też przeżyłem gdzieś tak w połowie lat 70-tych dziwne chwile przy ognisku na siodełku nad Nasicznem. Bardzo lubiłem to miejsce, szczególnie o przedświcie, gdy Doliną Caryńskiego spływa rzeka mgły, a znad Magury powolutku wyłania się słońce. Sporo obozów wędrownych, które prowadziłem, tak się kończyło. Gdy wędrowałem sam - pod gruszą, która rosła na samym siodełku rozpalałem ognisko i, w zależności od pogody i nastroju, spałem w namiocie lub "pod gołym". Kiedyś przydreptał do mnie Kijak. Już trochę "w stanie poezji ulotnej", ale jeszcze nie za bardzo. Przysiadł się. Po pewnym czasie zaczęliśmy gadać. W pewnym momencie zapytał mnie czy czytałem "Na zachodzie bez zmian" Remarque'a. Zdębiałem. Akurat była to jedna z lektur, o których pisałem na maturze, więc znałem to nieźle! A on zaczął analizować różnice między oryginalną wersją niemiecką, a polskim przekładem. Tak przegadaliśmy do świtu. Byłem oszołomiony! Ale nigdy więcej tak się nie otworzył. Parę lat temu, gdy byliśmy w Nasicznem [...], dowiedziałem się, że dawał korepetycje z niemieckiego dzieciom sąsiadów Józka. Wtedy już wiedziałem dlaczego.
Oddzielną kartę stanowiły wielokrotne wizyty w sudeckiej bazie hufca w Strużnicy, która do dziś, latem i zimą, ugościła harcerzy z "Kopra" kilkadziesiąt razy. A oprócz tych miejsc były też obozy i zimowiska w Głuchołazach, Cieplicach, Wenecji, Jarkowicach, Stuposianach, Markowych Szczawinach i Bąkowej Górze, a także trasy koncertowe grupy kabaretowej po Suwalszczyźnie i Bieszczadach, i dziesiątkach innych miejsc w Polsce i poza jej granicami.
16 września 2001 roku (data rozkazu komendanta Hufca ZHP Łódź-Polesie) Blady przekazał funkcję szczepowego swojemu następcy, Marcinowi Tkaczykowi. Pozostał w kadrze jednostki, wspomagając młode pokolenie instruktorów. Geografii nauczał w "jedynce" przez 36 lat. W wieku 70 lat zorganizował razem z byłymi wychowankami trzy wyprawy: na Ukrainę, Litwę i w okolice Białowieży. Zasłynął jako bezkompromisowy i niezwykle charyzmatyczny wychowawca oraz harcmistrz. Za swoją wieloletnią działalność otrzymał odznaczenia:
W wywiadzie, jakiego udzielił w 2006 roku powiedział:
Gdyby nie harcerstwo, szybko wpadłbym w rutynę, zbelfrzał i nudził jak mops. A tak wychowałem kilka tysięcy osób, chyba z pożytkiem dla nich. A upór? Gdybym nie był uparty, harcerstwa w "Jedynce" dawno by nie było.
Fenomen Janusza ma chyba związek z jego darem silnego utożsamiania się z rolą, w którą wchodził. Po pierwszych latach w szczepie stworzył on coś na kształt "teatru jednego reżysera i aktora zarazem, z udziałem publiczności", w którym nie było granicy między sceną i widownią, choć każdy znał swoje miejsce w scenariuszu. Niezwykły dar opowiadania i kreowania różnych sytuacji oraz bardzo ekspresyjny sposób wypowiadania się sprawiały, że Szef "czarował" odbiorców, potrafiąc najzwyklejszy wyjazd, czy wieczorne spotkanie przy ognisku zamienić w pasjonujący spektakl.
Czy był ideałem? Gdzieżby?! Jak większość artystów nie grzeszył skrajną skromnością (inaczej skąd byśmy znali te wszystkie legendy i historie z jego udziałem), miał naturę macho, a na przestrzeni lat był też dość nierówny i niekiedy trudny w obcowaniu. Inaczej wspomną go harcerze z pierwszych lat działania szczepu, a inaczej moje pokolenie. Tym bardziej, że pamiętam rok, gdy Janusz po pierwszych wrześniowych lekcjach znikł na ponad miesiąc ze szkoły, a po powrocie wyglądał na starszego o 10 lat - wtedy zmarła jego mama. Od tego wyjazdu bardzo się zmienił - stał się bardziej wybuchowy, chwilami zamknięty i podatny na skoki nastroju. Trzeba było go dobrze poznać, aby dotrzeć do tych teraz głębiej schowanych pokładów ciepła. Janusz po zimowiskach dowiedział się o tym i... obraził na mnie śmiertelnie, że to nie on jako pierwszy składał gratulacje dziewczęciu. Gdy spotkaliśmy się na kominku podsumowującym wszystkie zimowiska, nie pozwolił mi złożyć sprawozdania, komentując "Myśli, że jak odrósł trochę od ziemi, to już wie wszystko o obozowaniu. Może mieliście fajny wyjazd, ale NASZ (jego - przyp. autora) był bardziej harcerski." Rzecz jasna następnego dnia się zreflektował, zadzwonił i przeprosił, a tego typu "folklorystyczne drobiazgi" nie przeszkadzały nam wspólnie robić harców i odwiedzać się podczas obozów. Mimo, że byłem wodniakiem, odwiedzałem Strużnicę wielokrotnie, a w 1989 roku byłem u niego zastępcą komendanta zgrupowania, zaś szef był w kadrze prowadzonego przeze mnie obozu szczepu w Nasicznem w 2003 roku.
Myślę, że najważniejsze w obcowaniu z Bladym było jego przekonanie o słuszności tego, co robi, absolutna bezinteresowność i pasja, szczera pasja, z jaką oddawał się swojej pracy. Stąd u nas, wychowanków, życzliwość i szacunek dla niego oraz miejsce w pamięci do końca naszych dni.
Ostatnie tygodnie życia Janusz spędził u siebie, odwiedzany przez przyjaciół i dawnych uczniów. Odszedł po długiej chorobie, w domu otoczony opieką rodziny i wychowanków. 20 stycznia 2015 roku w jego ostatniej drodze towarzyszyło mu ponad tysiąc harcerzy i absolwentów "Kopra", którzy przemaszerowali spod murów I Liceum Ogólnokształcącego im. Mikołaja Kopernika do jego kwatery na Cmentarzu Starym w Łodzi.
hm. Piotr PanWac Nowacki
Zdjęcia i filmy:
Ocena: 10.00 (Głosów: 3) | Oceń ten tekst |
Komentarze są własnością ich autorów. Twórcy serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za ich treść.
|